czwartek, 28 stycznia 2016

Recenzja filmu: "Prowincjuszka", reż. Derick Martini


Niedawno miałam okazję przeczytać książkę Andrei Portes – „Jak najdalejstąd” i jak pamiętacie, w jednym momencie mi się podobała, w drugim nieco mniej. Ale ostatecznie książkę polecam i uważam, że warto ją przeczytać. Na podstawie tej książki powstał również film pt. „Prowincjuszka”. Nie mogłam się powstrzymać – musiałam go obejrzeć!


Opis filmu z Filmweb:
Nastoletnia Luli McMullen (Chloë Grace Moretz) decyduje się uciec od patologicznych rodziców. Pakuje pistolet i wyrusza w podróż do Las Vegas. Na swojej drodze dziewczyna spotyka parę ludzi wyjętych spod prawa, Glendę (Blake Lively) i Eddiego (Eddie Redmayne). Staną się oni przewodnikami Luli po nieznanym i niebezpiecznym świecie.

Główna bohaterka w filmie niewątpliwie różni się o tej, która została przedstawiona w książce. Przede wszystkim, czytając powieść, ma się wrażenie, że Luli jest trochę niezaradna i niedojrzała – zresztą nic dziwnego, ma dopiero trzynaście lat. Z kolei w filmie, nie widać po niej jakiejkolwiek niezaradności; dziewczyna doskonale radzi sobie w roli nastolatki, która właśnie uciekła z domu, tak jak gdyby ta ucieczka była dla mniej czymś, co robi na co dzień.

W filmie zawsze wszystko musi być bardzie ubarwione. Autor książki zawsze pominie coś, co dopisze scenarzysta. Bo jakby to było, gdyby scenarzysta przy produkcji filmu nie miał żadnego udziału, a z ekranizowane byłoby wyłącznie to, co zostało zapisane książce? Zdecydowanie nie wyobrażam sobie tego, więcej – jeszcze nigdy nie spotkałam się z filmem, w którym wszystko byłoby identyczne jak zostało opisane w powieści.

Tak było również w filmie „Prowincjuszka”. Coś, co zostało dodane, a co zrobiło na mnie niemałe wrażenie, to, to że główna bohaterka pięknie rysuje. W książce nie było wspomniane o tym ani słowem, a w filmie zostały pokazane przepiękne rysunki Luli.

Oczywiście, jak zawsze w adaptacjach filmowych, wiele rzeczy było innych jak w książce, wiele zostało pominiętych… A ja, jako, że wcześniej przeczytałam powieść, z zaciekawieniem oglądałam, co było różne, a co było tak jak opisane przez autorkę.

Dużym plusem dla tego filmu niewątpliwie jest muzyka. Moim zdaniem muzyka w filmie to podstawa. Nie lubię oglądać filmów, w których nie ma dobrej ścieżki dźwiękowej. A ta była dobra. Niekiedy, słuchając jej można mieć wrażenie, że jest się na dobrym ranczu; ciężko jest trafić na dobrą muzykę country, która nie byłaby banalna, wpadałaby w ucho i nie kojarzyła się z disco-polo (ja niestety tak mam, że wiele utworów country z tą muzyką mi się kojarzy). Ale do utworów w tym filmie nie mam zarzutów.

Nie ukrywam – początek spodobał mi się. Nawet pomyślałam sobie, że film pewnie będzie ciekawszy od książki… Jednak myliłam się. Adaptacja filmowa jest równie ciężka w odbiorze jak książka; trochę nudzi, trochę szokuje, zadziwia, wprawia w osłupienie. Chyba tym razem nie polecę Wam tego filmu. Chyba, że dla samej muzyki;)

Pozdrawiam,
Sia


5 komentarzy:

  1. Myślę, że prędzej sięgnę po książkę niż włączę film.

    OdpowiedzUsuń
  2. Muszę najpierw przeczytać książkę, koniecznie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Książki nie czytałam jednak film oglądałam i oceniam go jak najbardziej pozytywnie, fajny miał klimat :D Może książka mnie jeszcze bardziej zaskoczy ;D

    OdpowiedzUsuń
  4. O tak muzyka dla mnie jest równie ważna co treść :)

    OdpowiedzUsuń